Kiedy taksówka odjechała, wioząc rodzinę Morales na lotnisko, poczułam, jakby ktoś poluzował troczki ściskającego mnie gorsetu. Sama nie wiem dlaczego czułam się tak nieswojo w ich obecności.
Rano Danielle zachowywała się bardzo dziwnie. To było zupełnie tak, jakbym grała w jakimś filmie historycznym. Młoda panienka zeszła sztywno po schodach, ubrana w skromną ale elegancką granatową sukienkę, stukając miniaturowymi obcasikami. Przywitała się grzecznie ze wszystkimi, nawet z Dominiką, i usiadła do stołu.
Przez całe śniadanie nie zdejmowała maski chłodnej uprzejmości. Nic nie mówiła, tylko przyglądała się wszystkiemu bacznie swoimi wielkimi ciemnymi oczami. Czułam dreszcz na plecach za każdym razem, gdy patrzyła na mnie.
To tylko nieszczęśliwe dziecko – upominałam sama siebie. Nie mogłam się jednak zmusić, by się do niej odezwać.
Lucyna i Dominika uśmiechały się do siebie triumfująco (mój Boże! Jak one mogły?) i szczebiotały wesoło. Pani Morales ignorowała córkę, nawet na nią nie spojrzała. Za to jej mąż... Jej mąż wyglądał, jakby miał ochotę uciec stamtąd. Wydawał się być rozzłoszczony, nie mogłam jednak dociec na kogo.
- Oni nie byli kiedyś tacy – powiedziała pani Sielicka, gdy nasi gospodarze odjechali. - Dawniej byli naprawdę szczęśliwym małżeństwem.
- Małżeństwem? - spytałam.
- Jeszcze zanim urodziła się Danielle. Ale później też. Tylko im ona stawała się starsza, tym robiło się... dziwniej. Czasami mam wrażenie, że to nie jest ich dziecko, tylko jakiś podmieniec.
- Myśli pani, że ktoś zamienił dzieci w szpitalu?
- Nie. - Kobieta zaśmiała się trochę nerwowo. - Oczywiście, że nie. Nie słuchaj tego, co mówię. Głupie opowieści mi się przypominają.
Poczułam dreszcz na plecach. Głupie opowieści? Pokręciłam głową, nie chcąc o tym dłużej myśleć. Danielle to po prostu ofiara swoich rodziców, zaniedbywana i odtrącona od nich. Które dziecko na jej miejscu byłoby radosne?
Pomogłam posprzątać po śniadaniu i pobiegłam do swojego pokoju. Odkąd tylko się obudziłam, próbowałam dodzwonić się do Michała. Bezskutecznie.
Wybrałam na klawiaturze jego numer, zaklinając go w myślach, by wreszcie włączył telefon.
Zaczynałam się o niego martwić. A jeśli coś się stało? Dlaczego na tak długo wyłączył telefon> Przecież jeśli nie chciał ze mną rozmawiać, wystarczyło, że odrzucałby wszystkie połączenia ode mnie.
Może naprawdę coś się stało?
Zadzwoniłam do Sandry i rodziców. Nie pytałam o Michała, ale przecież gdyby wiedzieli o czymś złym, na pewno by mi powiedzieli.
Uspokoiło mnie to trochę. Wyszłam na balkon. W dole widziałam ogród, a w nim Dominikę i Lucynę. Były takie jak zwykle – pełne życia, radosne, krzyczały coś do siebie, biegając między klombami.
Nagle przed oczami stanęła mi drobna blada twarzyczka Danielle, okolona długimi czarnymi włosami. I te jej oczy... Takie ogromne, wpatrujące się we własną matkę bez jednego mrugnięcia.
„Czasami mam wrażenie, że to nie jest ich dziecko, tylko jakiś podmieniec.”
Poczułam gęsią skórkę. Podmieniec, czyli nie człowiek, tak? Sama nie wiem po co włączałam laptopa. Chciałam poczytać ludowe bajki? Bajki to bajki, wymysły starych niań. Dorośli ludzie nie wierzą w nie.
Przecież nie wierzę. Chcę tylko sprawdzić – mruknęłam sama do siebie, wpisując w wyszukiwarkę „podmieniec”.
W miarę czytania byłam coraz bardziej przerażona.
- To niemożliwe. Nie! - Zeskoczyłam z łóżka i podeszłam do okna. Kontrast między domem a ogrodem wydawał mi się jeszcze bardziej wyraźny. Za szybą widziałam życie. Tutaj była tylko pustka, lodowa skorupa. Jakby mieszkańcy tego domu nie mogli znieść tego co zywe, ciepłe i kolorowe, i po prostu pozbyli się tego.
Wróciłam na łóżko i jeszcze raz zaczęłam czytać, tym razem spokojniej. Nie mogłam zapominać, że to tylko ludowe opowieści, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.
Dlaczego więc tak wiele pokrywa się z rzeczywistością? - szepnęłam. Mój wzrok sam wędrował w kierunku tych zdań. Zdań, które sprawiały, że miałam ochotę wrócić do domu i przytulić się do mamy.
„Są uznawane za potomstwo wiedź, elfów lub trolli, które zostały zamienione miejscami z ludzkimi dziećmi, by karmić się życiem domowników... Złośliwe i żarłoczne chochliki... Rosną wolniej niż ludzie... Dużo mądrzejsze i sprytniejsze od ludzkich dzieci... Przyciągają je młode kobiety o blond włosach... Zapominają o swoich cechach i zostają w ludzkich rodzinach. Wtedy porwane dzieci mogą na zawsze zostać z podmieńcami... Podmieńcy boją się żelaza... Aby odróżnić podmieńca od dziecka, należy położyć koło ognia kilka glinianych skorup. Podmieniec widząc to powie, że choć żyje od setek lat, nigdy nie widział tylu skorup przy ogniu.”*
Gdyby nagle obok mnie zmaterializowała się Danielle, nie byłabym bardziej przerażona, niż słysząc dźwięk przychodzącej wiadomości.
Szybko zamknęłam stronę przeglądarki i włączyłam maila. Od razu zapomniałam o podmieńcach, kiedy tylko zobaczyłam, że nadawcą jest Michał.
- Przepraszam, że milczałem – pisał. - Coś się stało z moją komórką i chyba będę musiał oddać ją do naprawy. Przepraszam za swoje zachowanie. Zrozumiałem swój błąd. Błagam, nie gniewaj się na mnie. Nie chcę cię stracić. Kocham Cię.
Co czułam? Przede wszystkim satysfakcję. Przyznał się do błędu. Kochał mnie i błagał o wybaczenie. Na pewno wiele go to kosztowało, doskonale to rozumiałam. Teraz była moja kolej by zrobić coś dla naszego związku.
- Jak mogłabym się na Ciebie gniewać, głuptasie? Kocham Cię i tęsknię za Tobą – odpisałam. - Stanowczo powinniśmy się nauczyć panować nad emocjami. Nie mówmy już o tej kłótni, zapomnijmy o niej. Ja też zrozumiałam kilka swoich błędów. I wiesz co? Wczoraj wieczorem zalogowałam się na uniwersytet w Poznaniu. Jeśli się dostanę, zostaję w domu. Z Tobą. Kocham Cię.
Kiedy dwie godziny później wszyscy wybraliśmy się na miasto, czułam, że rozpiera mnie energia. Nawet gorące hiszpańskie słońce mnie nie denerwowało. Z zachwytem podziwiałam wszystko i wszystkich. Zwykłe kamienice wydawały mi się pałacami, parki cudownymi ogrodami, a ludzie byli tacy radośni i przyjacielscy, że czułam się zupełnie oszołomiona. Mieszkańcy mojego rodzinnego miasta nie byli jakimiś gburami czy odludkami, ale nie czuło się z nimi takiej jedności jak z Hiszpanami. Może to klimat zmieniał tych ludzi? Bo kiedy słońce tak pięknie świeci przez okrągły rok, a drzewa i krzewy nie tracą liści, i nie straszą uschniętymi gałęziami, nie można po prostu być w złym humorze.
To było przyjemne, leniwe popołudnie. Przeszliśmy kilka krótkich uliczek, którym nazw nie mogłam nawet wypowiedzieć, obejrzeliśmy kilka pomników i rzeźb miejskich, dwa razy się zgubiliśmy, aż w końcu dotarliśmy do parku Campo del Moro.
Żałowałam, że nie mam dwóch dodatkowych par oczu, żeby wszystko dokładnie obejrzeć. To miejsce było nieziemskie! Każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie. Dla mnie, zapalonego biologa, największą atrakcją była fauna i flora. Wytężałam wzrok by między gałęziami siedemdziesięciu gatunków drzew dojrzeć bażanty, nie widząc jednocześnie, że idę wprost na spacerujące alejkami pawie.
Wysłałam mnóstwo smsów i mmsów do Michała. Kiedy odbierze telefon z naprawy, sporo czasu mu zajmie odczytanie wszystkich wiadomości ode mnie. Bardzo chciałam mu to pokazać, kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, gigantyczne fontanny z olśniewająco białego kamienia, uśmiechniętych ludzi, którzy proponowali, ze zrobią nam zdjęcie. Robiłam zdjęcia jak szalona, chciałam wszystko na nich uwiecznić by później móc pokazać to Michałowi.
Jednak mimo wszystko cieszyłam się, że go tu nie ma. Znałam go na tyle dobrze by wiedzieć, że jego obecność tutaj tylko zepsułaby nam obojgu humor.
Mój chłopak po prostu pod tym względem był zupełnie różny ode mnie. Zwiedzanie go nudziło. A kiedy zaczynał się nudzić, robił się nieprzyjemny. O ile niektóre stare budynki potrafiły go zainteresować, o tyle w drzewach i pawiach nie było zupełnie nic, co zwróciłoby jego uwagę. W myślach słyszałam jego ironiczne uwagi na temat roślin i tego, jak się nimi zachwycam.
On nie doceniał natury, ja nie doceniałam muzyki. Dlatego do parku chodziłam z Sandrą, a on na koncerty ze swoimi kolegami. W ten sposób unikaliśmy niepotrzebnych nieporozumień.
Planowaliśmy zwiedzić jeszcze dzisiaj Pałac Królewski ale, jak się okazało, w Campo del Moro spędziliśmy prawie cztery godziny, i zwyczajnie nie mieliśmy już czasu.
Z żalem minęłam wysoki, biały mur i znalazłam się na zatłoczonej ulicy. Znad rzeki wiał zimny wiatr, który był miłą odmianą po panującym do tej pory upale. Chwyciłam Lucynę za rękę i ruszyłam za panią Sielicką chodnikiem. Przez kilka minut szliśmy wzdłuż Paseo de la Florida, w stronę przystanku autobusowego, skąd mieliśmy, o czym dowiedzieliśmy się po czasie, bezpośrednie połączenie do dzielnicy, w której stał dom państwa Morales.
Popołudnie powoli zamieniało się w wieczór, i ruch na drogach ciągle rósł. Eleganckie samochody jechały tak szybko, że byłam w stanie dojrzeć tylko ich kolor. Pani Sielicka ciągle upominała córki, żeby nie zbliżały się do jezdni. Dominika właśnie mówiła, że nie jest dzieckiem z buszu i wie, że nie wchodzi się pod pędzące metalowe pudła, które połknęły ludzi, kiedy usłyszeliśmy ostry pisk hamulców tuż obok nas, i dziwne plaśnięcie, które zabrzmiało trochę głębokie westchnięcie wielkiego zwierzęcia.
Dziewczynki wrzasnęły przerażone, chociaż tak naprawdę nie miały pojęcia co się stało, i popędziły do matki. Pani Sielicka przytuliła je z pobladłą twarzą, zamykając oczy. Jej mąż stał zdezorientowany. Narastający hałas i nakładające się na siebie głosy, wszystkie mówiące po hiszpańsku, nie pomagały mu zrozumieć co takiego się stało.
Zawsze współczułam mojemu pracodawcy tego, że nie widzi. Nie wyobrażałam sobie życia bez tego zmysłu, i szczerze podziwiałam wszystkich niewidomych, którzy tak świetnie dawali sobie radę w życiu.
Na tą jednak krótką chwilę wolałabym stracić wzrok.
Dziwnym trafem, choć na chodniku zebrał się już całkiem spory tłumek, przede mną nikogo nie było. Miałam idealny widok na młodą, rudowłosą dziewczynę w białych szortach i niebieskiej bluzce na ramiączkach, leżącą w dziwnej pozycji na ulicy.
Nie jestem pewna czy moment uderzenia widziałam na własne oczy, czy też mój umysł sam stworzył ten obraz. Byłam przecież wtedy zaraz obok. Jeśli zwróciłabym na uwagę, w mieszaninie zapachów rozgrzanego asfaltu i spalin wyczułabym subtelny zapach perfum dziewczyny, która tuż przede mną wskoczyła na ulicę. Spieszyła się, zerkała na zegarek. Jak mogła jednak nie zauważyć samochodu?
A czy ja go zauważyłam? Jeśli tak, to dlaczego nie wyciągnęłam ręki i nie zatrzymałam tej dziewczyny? Była przecież tuż obok mnie!
To dlatego dźwięk hamulców był taki głośny – samochód zatrzymał się obok mnie. Ale ja stanęłam wcześniej niż on. Jeszcze zanim zdążyłam zrozumieć, że dziewczyna nie zdąży przebiec przez ulicę, zatrzymałam się. A teraz stałam dalej w tym samym miejscu, dookoła mnie krzyczeli i lamentowali ludzie, a Dominika i Lucyna płakały gdzieś z tyłu.
Tylko ta rudowłosa dziewczyna była spokojna, choć widziałam, że ciągle żyła.
Nie czekałam aż zobaczę krew, bo przecież ona musiała tam być. Odwróciłam się na pięcie i zniknęłam wśród stojących za mną ludzi.
Ale ciągle ją widziałam!
Podeszłam do pani Morales i zabrałam od niej dziewczynki. Kobieta zadała mi pytanie, a ja tylko pokiwałam głową, nie rozumiejąc co do mnie mówi. Przed oczami wciąż miałam leżącą na ulicy dziewczynę, ciągle słyszałam to westchnienie upadającego ciała.
Chwyciłam za ręce Dominikę i Lucynę i szybko odeszłam z nimi. Nie wiedziałam dokąd idę, bezmyślnie skręcałam z jednej uliczki w drugą, aż w końcu zobaczyłam jakiś skwer i ławki. Usiadłam tam, wpatrując się w budynek naprzeciwko. Po chwili przypomniałam sobie, że przecież nie jestem sama.
- Nic wam nie jest? - powiedziałam pierwsze, co przyszło mi na myśl.
- Nie, tylko się przestraszyłam – powiedziała Lucyna i pociągnęła nosem.
- Dlaczego ten samochód się zatrzymał tak blisko nas? Strasznie głośno zahamował. Myślałam, że wjedzie na chodnik.
A więc nie widziały. Przestraszyły się hamującego gwałtownie samochodu, a nie bezwładnego ciała leżącego na ulicy kilka kroków od nich.
W kałuży krwi.
Zdążyłam zobaczyć tę krew, czy to znowu tylko mój umysł tworzy brakujące szczegóły?
Najlepiej jak mogłam, wytłumaczyłam moim podopiecznym, że nic się nie stało, wszyscy są cali i zdrowi, a tatuś i mamusia kupią bilety i zaraz po nas przyjdą. Małe przyjęły moje wyjaśnienia bez zastrzeżeń i zaczęły rozmawiać między sobą.
Spojrzałam kontrolnie na swoje dłonie – na szczęście nie drżały, z nimi wszystko było w porządku. Tylko moje oczy nie chciały zapomnieć o tym, co się stało.
Po chwili usłyszałam nadjeżdżające pogotowie. Spojrzałam trwożliwie na dziewczynki, ale te nie zwróciły na to uwagi.
Chociaż moja rodzina była rodziną katolicką, nigdy nie byliśmy zbyt pobożni. Do kościoła chodziliśmy tylko w święta, na śluby, chrzciny i pogrzeby. W tej jednak chwili poczułam potrzebę modlitwy. Za tę dziewczynę, która walczyła teraz o życie. Zamknęłam oczy i zaczęłam gorąco prosić Boga, żeby darował jej pośpiech i pozwolił żyć dalej.
Kiedy kilka minut później znaleźli nas rodzice dziewczynek okazało się, że to nie takie proste. Nie można przez całe życie unikać Boga a później mieć nadzieję, że spełni wszystkie nasze prośby. To nie jest świat mitów i legend, gdzie zdarzają się cuda. Gdzie niegrzeczne dzieci są podmieńcami a ludzie mają dziewięć żyć jak kot.
Rudowłosa umarła chwilę po tym, jak odeszłam z Dominiką i Lucyną.
***
Rano Danielle zachowywała się bardzo dziwnie. To było zupełnie tak, jakbym grała w jakimś filmie historycznym. Młoda panienka zeszła sztywno po schodach, ubrana w skromną ale elegancką granatową sukienkę, stukając miniaturowymi obcasikami. Przywitała się grzecznie ze wszystkimi, nawet z Dominiką, i usiadła do stołu.
Przez całe śniadanie nie zdejmowała maski chłodnej uprzejmości. Nic nie mówiła, tylko przyglądała się wszystkiemu bacznie swoimi wielkimi ciemnymi oczami. Czułam dreszcz na plecach za każdym razem, gdy patrzyła na mnie.
To tylko nieszczęśliwe dziecko – upominałam sama siebie. Nie mogłam się jednak zmusić, by się do niej odezwać.
Lucyna i Dominika uśmiechały się do siebie triumfująco (mój Boże! Jak one mogły?) i szczebiotały wesoło. Pani Morales ignorowała córkę, nawet na nią nie spojrzała. Za to jej mąż... Jej mąż wyglądał, jakby miał ochotę uciec stamtąd. Wydawał się być rozzłoszczony, nie mogłam jednak dociec na kogo.
- Oni nie byli kiedyś tacy – powiedziała pani Sielicka, gdy nasi gospodarze odjechali. - Dawniej byli naprawdę szczęśliwym małżeństwem.
- Małżeństwem? - spytałam.
- Jeszcze zanim urodziła się Danielle. Ale później też. Tylko im ona stawała się starsza, tym robiło się... dziwniej. Czasami mam wrażenie, że to nie jest ich dziecko, tylko jakiś podmieniec.
- Myśli pani, że ktoś zamienił dzieci w szpitalu?
- Nie. - Kobieta zaśmiała się trochę nerwowo. - Oczywiście, że nie. Nie słuchaj tego, co mówię. Głupie opowieści mi się przypominają.
Poczułam dreszcz na plecach. Głupie opowieści? Pokręciłam głową, nie chcąc o tym dłużej myśleć. Danielle to po prostu ofiara swoich rodziców, zaniedbywana i odtrącona od nich. Które dziecko na jej miejscu byłoby radosne?
Pomogłam posprzątać po śniadaniu i pobiegłam do swojego pokoju. Odkąd tylko się obudziłam, próbowałam dodzwonić się do Michała. Bezskutecznie.
Wybrałam na klawiaturze jego numer, zaklinając go w myślach, by wreszcie włączył telefon.
Zaczynałam się o niego martwić. A jeśli coś się stało? Dlaczego na tak długo wyłączył telefon> Przecież jeśli nie chciał ze mną rozmawiać, wystarczyło, że odrzucałby wszystkie połączenia ode mnie.
Może naprawdę coś się stało?
Zadzwoniłam do Sandry i rodziców. Nie pytałam o Michała, ale przecież gdyby wiedzieli o czymś złym, na pewno by mi powiedzieli.
Uspokoiło mnie to trochę. Wyszłam na balkon. W dole widziałam ogród, a w nim Dominikę i Lucynę. Były takie jak zwykle – pełne życia, radosne, krzyczały coś do siebie, biegając między klombami.
Nagle przed oczami stanęła mi drobna blada twarzyczka Danielle, okolona długimi czarnymi włosami. I te jej oczy... Takie ogromne, wpatrujące się we własną matkę bez jednego mrugnięcia.
„Czasami mam wrażenie, że to nie jest ich dziecko, tylko jakiś podmieniec.”
Poczułam gęsią skórkę. Podmieniec, czyli nie człowiek, tak? Sama nie wiem po co włączałam laptopa. Chciałam poczytać ludowe bajki? Bajki to bajki, wymysły starych niań. Dorośli ludzie nie wierzą w nie.
Przecież nie wierzę. Chcę tylko sprawdzić – mruknęłam sama do siebie, wpisując w wyszukiwarkę „podmieniec”.
W miarę czytania byłam coraz bardziej przerażona.
- To niemożliwe. Nie! - Zeskoczyłam z łóżka i podeszłam do okna. Kontrast między domem a ogrodem wydawał mi się jeszcze bardziej wyraźny. Za szybą widziałam życie. Tutaj była tylko pustka, lodowa skorupa. Jakby mieszkańcy tego domu nie mogli znieść tego co zywe, ciepłe i kolorowe, i po prostu pozbyli się tego.
Wróciłam na łóżko i jeszcze raz zaczęłam czytać, tym razem spokojniej. Nie mogłam zapominać, że to tylko ludowe opowieści, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.
Dlaczego więc tak wiele pokrywa się z rzeczywistością? - szepnęłam. Mój wzrok sam wędrował w kierunku tych zdań. Zdań, które sprawiały, że miałam ochotę wrócić do domu i przytulić się do mamy.
„Są uznawane za potomstwo wiedź, elfów lub trolli, które zostały zamienione miejscami z ludzkimi dziećmi, by karmić się życiem domowników... Złośliwe i żarłoczne chochliki... Rosną wolniej niż ludzie... Dużo mądrzejsze i sprytniejsze od ludzkich dzieci... Przyciągają je młode kobiety o blond włosach... Zapominają o swoich cechach i zostają w ludzkich rodzinach. Wtedy porwane dzieci mogą na zawsze zostać z podmieńcami... Podmieńcy boją się żelaza... Aby odróżnić podmieńca od dziecka, należy położyć koło ognia kilka glinianych skorup. Podmieniec widząc to powie, że choć żyje od setek lat, nigdy nie widział tylu skorup przy ogniu.”*
Gdyby nagle obok mnie zmaterializowała się Danielle, nie byłabym bardziej przerażona, niż słysząc dźwięk przychodzącej wiadomości.
Szybko zamknęłam stronę przeglądarki i włączyłam maila. Od razu zapomniałam o podmieńcach, kiedy tylko zobaczyłam, że nadawcą jest Michał.
- Przepraszam, że milczałem – pisał. - Coś się stało z moją komórką i chyba będę musiał oddać ją do naprawy. Przepraszam za swoje zachowanie. Zrozumiałem swój błąd. Błagam, nie gniewaj się na mnie. Nie chcę cię stracić. Kocham Cię.
Co czułam? Przede wszystkim satysfakcję. Przyznał się do błędu. Kochał mnie i błagał o wybaczenie. Na pewno wiele go to kosztowało, doskonale to rozumiałam. Teraz była moja kolej by zrobić coś dla naszego związku.
- Jak mogłabym się na Ciebie gniewać, głuptasie? Kocham Cię i tęsknię za Tobą – odpisałam. - Stanowczo powinniśmy się nauczyć panować nad emocjami. Nie mówmy już o tej kłótni, zapomnijmy o niej. Ja też zrozumiałam kilka swoich błędów. I wiesz co? Wczoraj wieczorem zalogowałam się na uniwersytet w Poznaniu. Jeśli się dostanę, zostaję w domu. Z Tobą. Kocham Cię.
Kiedy dwie godziny później wszyscy wybraliśmy się na miasto, czułam, że rozpiera mnie energia. Nawet gorące hiszpańskie słońce mnie nie denerwowało. Z zachwytem podziwiałam wszystko i wszystkich. Zwykłe kamienice wydawały mi się pałacami, parki cudownymi ogrodami, a ludzie byli tacy radośni i przyjacielscy, że czułam się zupełnie oszołomiona. Mieszkańcy mojego rodzinnego miasta nie byli jakimiś gburami czy odludkami, ale nie czuło się z nimi takiej jedności jak z Hiszpanami. Może to klimat zmieniał tych ludzi? Bo kiedy słońce tak pięknie świeci przez okrągły rok, a drzewa i krzewy nie tracą liści, i nie straszą uschniętymi gałęziami, nie można po prostu być w złym humorze.
To było przyjemne, leniwe popołudnie. Przeszliśmy kilka krótkich uliczek, którym nazw nie mogłam nawet wypowiedzieć, obejrzeliśmy kilka pomników i rzeźb miejskich, dwa razy się zgubiliśmy, aż w końcu dotarliśmy do parku Campo del Moro.
Żałowałam, że nie mam dwóch dodatkowych par oczu, żeby wszystko dokładnie obejrzeć. To miejsce było nieziemskie! Każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie. Dla mnie, zapalonego biologa, największą atrakcją była fauna i flora. Wytężałam wzrok by między gałęziami siedemdziesięciu gatunków drzew dojrzeć bażanty, nie widząc jednocześnie, że idę wprost na spacerujące alejkami pawie.
Wysłałam mnóstwo smsów i mmsów do Michała. Kiedy odbierze telefon z naprawy, sporo czasu mu zajmie odczytanie wszystkich wiadomości ode mnie. Bardzo chciałam mu to pokazać, kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, gigantyczne fontanny z olśniewająco białego kamienia, uśmiechniętych ludzi, którzy proponowali, ze zrobią nam zdjęcie. Robiłam zdjęcia jak szalona, chciałam wszystko na nich uwiecznić by później móc pokazać to Michałowi.
Jednak mimo wszystko cieszyłam się, że go tu nie ma. Znałam go na tyle dobrze by wiedzieć, że jego obecność tutaj tylko zepsułaby nam obojgu humor.
Mój chłopak po prostu pod tym względem był zupełnie różny ode mnie. Zwiedzanie go nudziło. A kiedy zaczynał się nudzić, robił się nieprzyjemny. O ile niektóre stare budynki potrafiły go zainteresować, o tyle w drzewach i pawiach nie było zupełnie nic, co zwróciłoby jego uwagę. W myślach słyszałam jego ironiczne uwagi na temat roślin i tego, jak się nimi zachwycam.
On nie doceniał natury, ja nie doceniałam muzyki. Dlatego do parku chodziłam z Sandrą, a on na koncerty ze swoimi kolegami. W ten sposób unikaliśmy niepotrzebnych nieporozumień.
Planowaliśmy zwiedzić jeszcze dzisiaj Pałac Królewski ale, jak się okazało, w Campo del Moro spędziliśmy prawie cztery godziny, i zwyczajnie nie mieliśmy już czasu.
Z żalem minęłam wysoki, biały mur i znalazłam się na zatłoczonej ulicy. Znad rzeki wiał zimny wiatr, który był miłą odmianą po panującym do tej pory upale. Chwyciłam Lucynę za rękę i ruszyłam za panią Sielicką chodnikiem. Przez kilka minut szliśmy wzdłuż Paseo de la Florida, w stronę przystanku autobusowego, skąd mieliśmy, o czym dowiedzieliśmy się po czasie, bezpośrednie połączenie do dzielnicy, w której stał dom państwa Morales.
Popołudnie powoli zamieniało się w wieczór, i ruch na drogach ciągle rósł. Eleganckie samochody jechały tak szybko, że byłam w stanie dojrzeć tylko ich kolor. Pani Sielicka ciągle upominała córki, żeby nie zbliżały się do jezdni. Dominika właśnie mówiła, że nie jest dzieckiem z buszu i wie, że nie wchodzi się pod pędzące metalowe pudła, które połknęły ludzi, kiedy usłyszeliśmy ostry pisk hamulców tuż obok nas, i dziwne plaśnięcie, które zabrzmiało trochę głębokie westchnięcie wielkiego zwierzęcia.
Dziewczynki wrzasnęły przerażone, chociaż tak naprawdę nie miały pojęcia co się stało, i popędziły do matki. Pani Sielicka przytuliła je z pobladłą twarzą, zamykając oczy. Jej mąż stał zdezorientowany. Narastający hałas i nakładające się na siebie głosy, wszystkie mówiące po hiszpańsku, nie pomagały mu zrozumieć co takiego się stało.
Zawsze współczułam mojemu pracodawcy tego, że nie widzi. Nie wyobrażałam sobie życia bez tego zmysłu, i szczerze podziwiałam wszystkich niewidomych, którzy tak świetnie dawali sobie radę w życiu.
Na tą jednak krótką chwilę wolałabym stracić wzrok.
Dziwnym trafem, choć na chodniku zebrał się już całkiem spory tłumek, przede mną nikogo nie było. Miałam idealny widok na młodą, rudowłosą dziewczynę w białych szortach i niebieskiej bluzce na ramiączkach, leżącą w dziwnej pozycji na ulicy.
Nie jestem pewna czy moment uderzenia widziałam na własne oczy, czy też mój umysł sam stworzył ten obraz. Byłam przecież wtedy zaraz obok. Jeśli zwróciłabym na uwagę, w mieszaninie zapachów rozgrzanego asfaltu i spalin wyczułabym subtelny zapach perfum dziewczyny, która tuż przede mną wskoczyła na ulicę. Spieszyła się, zerkała na zegarek. Jak mogła jednak nie zauważyć samochodu?
A czy ja go zauważyłam? Jeśli tak, to dlaczego nie wyciągnęłam ręki i nie zatrzymałam tej dziewczyny? Była przecież tuż obok mnie!
To dlatego dźwięk hamulców był taki głośny – samochód zatrzymał się obok mnie. Ale ja stanęłam wcześniej niż on. Jeszcze zanim zdążyłam zrozumieć, że dziewczyna nie zdąży przebiec przez ulicę, zatrzymałam się. A teraz stałam dalej w tym samym miejscu, dookoła mnie krzyczeli i lamentowali ludzie, a Dominika i Lucyna płakały gdzieś z tyłu.
Tylko ta rudowłosa dziewczyna była spokojna, choć widziałam, że ciągle żyła.
Nie czekałam aż zobaczę krew, bo przecież ona musiała tam być. Odwróciłam się na pięcie i zniknęłam wśród stojących za mną ludzi.
Ale ciągle ją widziałam!
Podeszłam do pani Morales i zabrałam od niej dziewczynki. Kobieta zadała mi pytanie, a ja tylko pokiwałam głową, nie rozumiejąc co do mnie mówi. Przed oczami wciąż miałam leżącą na ulicy dziewczynę, ciągle słyszałam to westchnienie upadającego ciała.
Chwyciłam za ręce Dominikę i Lucynę i szybko odeszłam z nimi. Nie wiedziałam dokąd idę, bezmyślnie skręcałam z jednej uliczki w drugą, aż w końcu zobaczyłam jakiś skwer i ławki. Usiadłam tam, wpatrując się w budynek naprzeciwko. Po chwili przypomniałam sobie, że przecież nie jestem sama.
- Nic wam nie jest? - powiedziałam pierwsze, co przyszło mi na myśl.
- Nie, tylko się przestraszyłam – powiedziała Lucyna i pociągnęła nosem.
- Dlaczego ten samochód się zatrzymał tak blisko nas? Strasznie głośno zahamował. Myślałam, że wjedzie na chodnik.
A więc nie widziały. Przestraszyły się hamującego gwałtownie samochodu, a nie bezwładnego ciała leżącego na ulicy kilka kroków od nich.
W kałuży krwi.
Zdążyłam zobaczyć tę krew, czy to znowu tylko mój umysł tworzy brakujące szczegóły?
Najlepiej jak mogłam, wytłumaczyłam moim podopiecznym, że nic się nie stało, wszyscy są cali i zdrowi, a tatuś i mamusia kupią bilety i zaraz po nas przyjdą. Małe przyjęły moje wyjaśnienia bez zastrzeżeń i zaczęły rozmawiać między sobą.
Spojrzałam kontrolnie na swoje dłonie – na szczęście nie drżały, z nimi wszystko było w porządku. Tylko moje oczy nie chciały zapomnieć o tym, co się stało.
Po chwili usłyszałam nadjeżdżające pogotowie. Spojrzałam trwożliwie na dziewczynki, ale te nie zwróciły na to uwagi.
Chociaż moja rodzina była rodziną katolicką, nigdy nie byliśmy zbyt pobożni. Do kościoła chodziliśmy tylko w święta, na śluby, chrzciny i pogrzeby. W tej jednak chwili poczułam potrzebę modlitwy. Za tę dziewczynę, która walczyła teraz o życie. Zamknęłam oczy i zaczęłam gorąco prosić Boga, żeby darował jej pośpiech i pozwolił żyć dalej.
Kiedy kilka minut później znaleźli nas rodzice dziewczynek okazało się, że to nie takie proste. Nie można przez całe życie unikać Boga a później mieć nadzieję, że spełni wszystkie nasze prośby. To nie jest świat mitów i legend, gdzie zdarzają się cuda. Gdzie niegrzeczne dzieci są podmieńcami a ludzie mają dziewięć żyć jak kot.
Rudowłosa umarła chwilę po tym, jak odeszłam z Dominiką i Lucyną.
***
* opis podmieńca pochodzi ze strony supernatural.com.pl Nazwa ta brzmi tam "odmieniec", pozwoliłam ją sobie jednak zamienić na "podmieniec", ponieważ tak nazywały się te stworzenia w bajkach, które czytała mi moja mama.
Dziękuję Wam bardzo za wszystkie komentarze. Zwykłe i oklepane „nie macie pojęcia jak to motywuje” nie wystarczy. To nie jest tylko motywacja. Kiedy zaczynałam pisać to opowiadanie, nie wierzyłam, że dam radę. Ani nie czytam takich książek, ani nie oglądam takich filmów. O pisaniu opowiadań nie mówiąc. To po prostu nie mój styl, nie to lubię. Dlatego nie oczekiwałam, że dam radę napisać historię, która kogoś zainteresuje. Nie mam się na czym wzorować, z czego brać przykład.
Więc gorąco dziękuję za wszystkie miłe słowa. To naprawdę coś więcej niż sama tylko motywacja.
Dziękuję Wam bardzo za wszystkie komentarze. Zwykłe i oklepane „nie macie pojęcia jak to motywuje” nie wystarczy. To nie jest tylko motywacja. Kiedy zaczynałam pisać to opowiadanie, nie wierzyłam, że dam radę. Ani nie czytam takich książek, ani nie oglądam takich filmów. O pisaniu opowiadań nie mówiąc. To po prostu nie mój styl, nie to lubię. Dlatego nie oczekiwałam, że dam radę napisać historię, która kogoś zainteresuje. Nie mam się na czym wzorować, z czego brać przykład.
Więc gorąco dziękuję za wszystkie miłe słowa. To naprawdę coś więcej niż sama tylko motywacja.
jestem! Chyba powinnam dostać medal za moje wyczucie czasu, ahh! Ale, ale, ale, przejdźmy do rzeczy. Czy mi się wydaje, czy chcesz wprowadzić tu jakiś element fantastyki, jeżeli chodzi o mroczną dziewczynkę Danielle? O tak, ja chcę, niech będzie podmieńcem! Widzisz, jak się napaliłam? To by było ciekawe, a potem, niech pożre wszystkich na końcu, będzie mhrocznie ;D No dobra, dosyć gadki od du...py strony. Podoba mi się, że Michał zrozumiał swój błąd i wręcz błagał o wybaczenie. Choć jeśli telefon mu się zepsuł, to mógł napisać od kogoś innego, na pewno zna jej nr na pamięć. Zatem to była nieco marna wymówka, zbyt oklepana jak na faceta, ale mam nadzieję, że prawdziwa i nic się za tym nie kryje. Z jednej strony jestem dumna z bohaterki, że poszła z nim na kompromis i zgłosiła się na uniwerek w poznaniu, jednak z drugiej strony myślałam, że jednak nie da za wygrana i będzie bardziej uparta. Ech, ja już sama nie wiem, co bym jej doradziła. Sytuacja na mieście z rudą laską, wręcz dziwna. Z początku myślałam, że nikt poza Martą jej nie widział, bo ona tak naprawdę nie istnieje, ale jednak się pomyliłam. Ruda panna była i ups... umarła, dość tragicznie, masakra. Z tą wiarą katolicką mam tak samo, też wierzę, ale nie praktykuję, a później proszę o przebaczenie. Czy połowa Polaków też tak robi? Szok! Dobra, będę kończyć, bo strasznie chaotyczny ten komentarz mi wyszedł. Fajnie, że piszesz to opowiadanie, jest takie zwyczajne, a jednak ciekawi człowieka. Życzę ci tuzina czytelników!
OdpowiedzUsuń